środa, 5 lipca 2017

Zmiana myślenia

Wszyscy nienawidzimy nerwicy. Obwiniamy ją za wszystko, co złego spotkało nas w życiu. Nie zdobyliśmy dobrej pracy lub z niej zrezygnowaliśmy, rzuciła nas druga połówka lub my rzuciliśmy ją, nie możemy się cieszyć życiem jak kiedyś, nie możemy tego czy tamtego i co najgorsze bezustannie o niej mówimy, komu się da. Jeszcze rok temu sama tak robiłam. Gdyby nie lęk społeczny jestem prawie pewna, że zaczęłabym zaczepiać obcych ludzi, pytając „Hej, masz może chwilę porozmawiać o moim najgorszym koszmarze i wrogu, nerwicy?”. Pielęgnujemy tę nienawiść codziennie i na każdym kroku. Tym samym blokujemy sobie drogę do wyzdrowienia. To, że zbluzgasz ją za wszystkie czasy, nie sprawi, że zniknie. O nie, poczuje się jak w domu.
Jakiś czas temu usłyszałam całkiem niezłe stwierdzenie „Jeśli coś polubisz, to przestanie Ci to przeszkadzać”. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że to pasuje do mojej sytuacji i może warto by było to przetestować. Wiem jak to brzmi, polubić nerwice? Serio? Jednak znalazłam parę rzeczy, za które jestem jej wdzięczna.

1. Zmieniłam moje myślenie i postawę. Kiedy bierzesz się na poważnie za walkę z nerwicą, dociera do Ciebie wiele rzeczy, zmusza Cię to do przemyśleń i w końcu zmian. Mogę powiedzieć, że teraz jestem lepszym człowiekiem. Jestem bardziej empatyczna, jest we mnie więcej zrozumienia dla innych i więcej dobra.

2. Zaczęłam ćwiczyć...w końcu. Kiedyś wyczytałam, że to świetnie obniża stres i pomaga rozładować negatywne emocje. To jest święta prawda. Ataki występują dużo rzadziej, ogólnie czuję się lepiej, zyskałam nowy argument, czyli „Dziewczyno, trenujesz godzinę dziennie i nie mdlejesz, wiec jak wyjście do sklepu miałoby Cię poskładać?”. Bo czasem mam takie myśli, że nie mogę się przemęczać w moim stanie, bo na pewno cos się stanie. Jak emerytka. Dodatkowo mogę pochwalić się całkiem niezłym ciałem, co przekłada się na pewność siebie.

3. Przestałam być egoistka. Kolejna rzecz, jaka wyczytałam to to, że dobrze jest zacząć opiekować się kimś innym. Mam małe rodzeństwo i wspaniałą mamę. Poświęcam im dużo więcej czasu i faktycznie nerwica zeszła na dalszy plan. Teraz robi chórki i gra drzewo w przedstawieniu.

Myślę, że każdy, kto rozpoczął walkę z nerwicą i jakiś czas już jest na polu bitwy, mógłby wymienić parę plusów tej sytuacji. Wymieńcie je i przypominajcie je sobie za każdym razem, kiedy zaczynacie narzekać na nerwice czy fobie. Gwarantuję, że przestanie wam aż tak wadzić, a może nawet się zaprzyjaźnicie.


Jeśli jesteś na samym początku i dopiero zdecydowałaś/eś, że jesteś gotowy zacząć działać i chcesz wyjść z tego, to gorąco zachęcam do odwiedzenia forum zaburzeni.pl. Tam jest wszystko, czego musisz się dowiedzieć i nauczyć. Gdybyś miał wątpliwości, to pozwól, że je rozwieję. Tak, wszystko, co tam wyczytasz naprawdę Ci pomoże. Nie, to nie są jakieś głupoty, ludzie z forum poświecili masę czasu, żeby podzielić się wiedza i doświadczeniami, chociaż na pewno mogliby robić cos ciekawszego ;)

Misja ,,Sklep''

Schodząc po schodach, modliłam się, aby żaden z moich sąsiadów akurat nie wychodził. Nie mam pojęcia, dlaczego tak mnie to przerażało. Obydwoje są bardzo mili, a jednego z nich znam od dziecka.

Fobie takie już są, brakuje im logiki czy uzasadnienia, po prostu się boisz i już. Dlatego tak ważne jest, abyśmy reagowali i wpływali w sposób racjonalny na nasze myśli. Lęk jest irracjonalny, jemu się wydaje, że jesteśmy zagrożeni i stara się nas chronić. Przypomina zatroskaną babcię lub ciocię, która uważa, że może stać Ci się krzywda na każdym kroku. Stara się Cię odizolować od możliwych zagrożeń. Tyle że tych zagrożeń nie ma. Na pewno każdy z was pamięta, jak dorośli mówili ze strachem w głosie „nie biegaj, bo się przewrócisz!’’. I na pewno nie raz się przewróciliście. Czy to faktycznie było tak straszne, że należało się tego bać? Czy przestaliście biegać? Nie. Podobnie jest z lękami. Weźmy na przykład agorafobię, na którą sama cierpię. W kółko mi powtarza „nie wychodź, bo dostaniesz ataku!”. I faktycznie nie raz go dostałam. I co z tego? Nie przewróciłam się ani nie zemdlałam, po prostu miałam atak. Czy to jest tak straszne, że powinnam unikać wychodzenia z domu? Nie. Każdy atak mija, bo musi i nie ma możliwości, że będzie trwał przez całe wyjście.

Wyszłam na ulicę, oślepiło mnie ostre, poranne słońce. Chwilowy zawrót głowy, zaburzenia wzroku i przy okazji pierwszy atak, a więc czas na kolejny sposób. Odpaliłam ulubiony kawałek, założyłam słuchawki i jakoś podreptałam dalej. Chociaż nogi zrobiły się ciężkie i niechętne do współpracy, a ja traciłam przez to równowagę, to wciąż starałam się to olać.

Weszłam do sklepu, a sprzedawczyni łypnęła na mnie spod byka, myśląc ,,ooo przyszła ta psychiczna’’ i na pewno w głowie skomentowała moje ubrania, włosy i co się tylko dało. Nic bardziej mylnego. Spojrzała normalnie, jak na każdego, kto przychodzi do sklepu, jak na jednego z 300 klientów. Nie skomentowała w myślach mojego wyglądu, bo też ma swoje problemy więc na pewno ma o czym rozmyślać, a jak nie to ma co robić, w końcu była w pracy. To sklep samoobsługowy, więc wzięłam koszyk i zaczęłam ładować do niego wszystko to, co miałam na liście zakupowej. Przyszedł pierwszy mocniejszy atak, zaciskając dłonie na koszyku, próbowałam się uspokoić. Wdech i wydech, wdech i wydech. Chwilowy spokój. Kiedy już wkładałam do koszyka ostatnie produkty z listy, atak przybrał na sile. Był bardzo silny, Ferrari wśród lęków. Stanęłam w kolejce, pan za mną dyszał mi w kark, a pani przede mną żywo dyskutowała ze sprzedawczynią o świeżości kiełbasy. „Pomyślałam szybciej! Ja tu umieram! Jeśli zaraz stąd nie wyjdę, to zemdleję, a wszyscy to zobaczą!’’. Odliczałam kroki do wyjścia i układałam plan w głowie, który wyglądał mniej więcej tak:

1.Rzucam koszyk
2.Wybiegam ze sklepu
3.Wymiotuję/mdleję
4.Uciekam do domu i już nigdy nie wychodzę.

Udało mi się to powstrzymać, tę panikę, ten lęk. Zwyczajnie to olałam, tak jak robiłam to wcześniej. Jak mnie zemdli, to trudno. Jak zemdleję, to trudno. Ludzie nie będą się nabijać ani wytykać mnie palcami. Pomogą mi, a jak nie to zwyczajnie będą udawać, że nic się nie dzieje. I co najważniejsze, ja nie zemdleję, ani nie zwymiotuję, adrenalina w organizmie na to nie pozwoli. To nie jest możliwe. Tyle na temat. Uspokoiłam się, zapłaciłam za zakupy, a nawet zażartowałam ze sprzedawczynią. Czułam niesamowitą ulgę po wyjściu ze sklepu i popełniłam jeden z błędów.

Ucieszyłam się tak bardzo, że od razu zaczęłam rozmyślać, że może to już przeszło, wyzdrowiałam, od teraz wszystko się zmieni. Przeszłam dumnie kawałek drogi, uśmiechając się do ludzi. I nagle co? Atak. Ten był inny, nie potrzebował czasu na rozkręcenie się. Miałam wrażenie, że wszystko wiruje, a przejeżdżający obok samochód sprawił, że porządnie mną zakręciło. Wpadłam w panikę i znowu te myśli na pewno zemdleję, bo stres plus słońce, nie zjadłam nic przed wyjściem, po co piłam tę kawę?! ’’ i po raz kolejny przyszedł czas na uspokojenie emocji. I znów ulga, spokojnie doszłam pod domu, posiedziałam jeszcze chwilę na słońcu. Tak na tym samym słońcu, które chciało mnie unicestwić jeszcze 10 min temu. Skupiłam się na przyjemnym uczuciu ciepła i zaczęłam odrobinę medytować. To było wspaniałe uczucie. Tego dnia nie miałam już żadnego ataku, chociaż wychodziłam jeszcze parę razy. Pewnie, że czułam ten niepokój, ale od razu udawało mi się to wyciszać, dzięki czemu lęk nie rozkręcał się jak jego poprzednicy.

Popełniłam dzisiaj błąd, pozwoliłam sobie popaść ze skrajności w skrajność, z lęku w euforię. Nie mówię, że nie wolno się cieszyć z postępów, nawet trzeba się z nich cieszyć. To buduje naszą pewność siebie i dodaje odwagi. Po prostu nie mówcie sobie, że może to już koniec, może się udało itd. Nie wyczekujcie cudownego uzdrowienia. Zamiast tego, mówcie sobie coś w stylu „tak, to był dobry dzień, dałem radę” albo „poradziłam sobie świetnie dzisiaj”. Chodzi o to, aby nie liczyć na jak najszybsze wyzdrowienie, a wyrobić sobie przekonanie, że z tym można żyć tak samo, jak i bez tego, że to nas w niczym nie ogranicza, a same ataki to jedynie drobne utrudnienia

Typowy poranek

„Świetnie, trzeba iść do sklepu” – powiedziałam do siebie, patrząc na zawartość lodówki. Nie zdążyłam jej zamknąć, a już poczułam lekkie zawroty głowy i ścisk w żołądku. Zawsze tak się dzieje, kiedy mam opuścić moje pozornie bezpieczne mieszkanie. Pozornie, bo przecież jeśli miałoby się stać coś złego jak np. utrata przytomności albo atak serca, to by nie miało znaczenia czy jestem w domu, na mieście czy na biegunie północnym. Byłam w stanie to sobie wytłumaczyć, ale nie zakodować na stałe. Spojrzałam na zegarek, była 08:32. Kilka minut później poczułam dziwaczne odrętwienie prawej ręki.

„To na pewno atak! Zaraz się rozkręci, a ja nic z tym nie zrobię. Na bank zemdleję albo znowu nie będę w stanie funkcjonować. A co jak ktoś akurat zapuka do drzwi, a ja nie będę w stanie nic powiedzieć?! Już po mnie!” – milion myśli atakowało mój i tak zmęczony umysł, ale w porę przypomniałam sobie jak sobie z tym poradzić. Pomyślałam „Ok, co by się nie działo, to niech się dzieje. Zemdleje? To ok. Znowu dostanę solidnego ataku? W porządku”. Wzięłam głęboki oddech, a moje całe ciało zalało przyjemne uczucie ulgi, jakbym zrzuciła z siebie ciężar.

Udałam się wciąż niechętnie do łazienki, w końcu trzeba wziąć szybką kąpiel i jakoś doprowadzić się do porządku przed wyjściem. Z reguły bardzo lubię brać prysznice lub kąpiele, ale nie przed wyjściem z domu. Wtedy jestem niespokojna, gotowa uciekać lub atakować. Tylko atakować kogo? Przed kim uciekać? Nie ma żadnego zagrożenia, nic się nie zmieniło na świecie, wszystko wygląda dokładnie tak samo, jak rok temu, kiedy byłam w pełni zdrowa. Powtarzając to wszystko w myślach, próbowałam wygramolić się z wanny i wtedy pomyślałam „Uuuu, ale mi się w głowie zakręciło, zaraz się przewrócę!”, ale znów w porę zareagowałam, tłumacząc sobie, że przecież to normalne. Te lekkie zawroty to normalna reakcja organizmu na gwałtowną zmianę pozycji, w tym przypadku wstanie i wyjście z wanny. Ok, już jest dobrze.

Spojrzałam na moje odbicie w lustrze, niska dziewczyna w różowych, a raczej spranych czerwonych włosach i z kolczykiem w nosie nie wyglądała na kogoś, kto boi się wyjścia z domu. Wręcz przeciwnie wyglądała dziarsko, jakby mogła zrobić wszystko, na co ma ochotę. W przypływie pewności siebie postanowiłam zrobić sobie ładny makijaż. Przyglądając się kosmetykom starannie przygotowanym na półce, zmieniłam zdanie. Nieprzyjemne głosy w głowie mówiły mi, że nie ma na to czasu, że im szybciej wyjdę z domu i załatwię, co trzeba, tym lepiej. Pomalowałam tylko rzęsy i poprawiłam brwi. Byłam gotowa do wyjścia.

Naciągając na siebie kurtkę, czułam, jak lęk się nasila. Ręce dygotały jak po 5 kawach i ten natłok czarnych scenariuszy w głowie. Włożyłam buty, a zawroty głowy zaatakowały jak szalone. Otworzyłam drzwi i wychodząc na klatkę, pomyślałam „zaraz umrę”.

Wstęp

Nie jest łatwo mówić o nerwicy, a przynajmniej mi nie przychodzi to z łatwością. Ciężko jest mówić o problemach i trudnościach komuś, kto nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, przez co przechodzę, ani pojąć jak to w ogóle jest możliwe. Przeczytałam sporo blogów o takiej tematyce i pomyślałam, że miło będzie się wygadać w przyjemniejszy, bardziej anonimowy sposób.

Mam 25 lat i całkiem niezły mix zaburzeń. Szkoda, że nie mogę wpisać tego w cv, bo mówię wam, robi wrażenie. Na tym blogu będę luźno opowiadać o tym, jak wygląda moje życie, z czym muszę się użerać i jak sobie z tym radzę. Możliwe, że mi to w jakiś magiczny sposób pomoże, a jak nie, to może, chociaż ktoś inny z podobnymi problemami poczuje się lepiej, wiedząc, że nie jest sam.

Już jako dziecko, byłam dość nerwowa. Często się stresowałam, nie byłam zbyt odporna na krytykę innych ludzi i bałam się każdej konfrontacji. Tak było kiedyś, w czasach kiedy zaburzenia nerwicowe nie były tak popularne, a wizyty u lekarza kończyły się skierowaniem do szpitala. Zaczęło się w podstawówce od bólów żołądka i mdłości, szczególnie przed lekcjami matematyki. Nauczycielka nie była zbyt przyjemna, dużo krzyczała i szybko stała się dla mnie chodzącym koszmarem. Niestety, to miało spory wpływ na moje późniejsze osiągnięcia szkolne, do tej pory nie mam pojęcia, jak udało mi się zdać maturę z matematyki ;)

W gimnazjum było lepiej, chociaż przez 3 lata trzymałam się na uboczu i uchodziłam za osobę niezwykle nieśmiałą. Co innego liceum, to były czasy. Nie wspominam ich dobrze ze względu na to, że wtedy poznałam pierwsze metalowe kapele i zainspirowana subkulturą gotycką zgoliłam sobie brwi, ale dlatego, że z jakiegoś powodu wyglądając, jak czarny charakter z kreskówek czułam się...świetnie. Nerwica i cały ten stres ustąpiły, a ja cieszyłam się pełnią życia przez kilka dobrych lat.

Pierwsze „wstrząsy” nastąpiły, kiedy miałam 20 lat. Zawroty głowy, mdłości, drganie całego ciała itd. Krótko mówiąc nerwicowy klasyk. Nie było to zbyt uciążliwe , więc jakoś dawałam radę. Całkowicie poskładało mnie jakiś rok temu, kilka miesięcy po zakończeniu wieloletniego związku. Nie byłam w stanie czasami śmieci wyrzucić pod domem. Zrezygnowałam z pracy, wyjść ze znajomymi, które tak uwielbiałam i ogólnie wszystkiego. Najlepiej czułam się w łóżku, narzekając na wszystko.

Teraz radzę sobie całkiem nieźle ;) O tym, jak dotarłam do etapu, w którym mogę wychodzić na długie spacery i spotykać się ze znajomymi opiszę w następnych wpisach.